niedziela, 31 lipca 2011

Genetyka?

Pierwsza wizyta na oddziele, tzw. "zapoznanie ze specyfiką", czyli czego do nas przysyłają najwięcej... Bóle brzucha, bóle brzucha i wymioty, bóle brzucha i gorączka...Ból brzucha w 10 tys. odmianach, bo u maluchów to może być pierwszy sygnał czegoś poważniejszego, no i od 2-3 latka trudno się dowiedzieć, jaki ten ból i po czym.
W ramach odskoczni prowadzą nas do "dziecka oddziałowego" - zawsze jest takich 2-3 na oddział, takich, co tu już rok, dwa mieszkają praktycznie. Powody - różne; konieczność przewlekłego leczenia, trudna diagnostyka, albo fakt, że dziecko co wychodzi, to po 2 dniach trafia z tym samym. Wiadomo, więcej takich jest na oddziałach specjalistycznych, typu kardiologia czy nefrologia dziecięca, ale na ogólnym też się zdarza.
Dziecko oddziałowe ma około 5 lat, w szpitalu pomieszkuje od 3 roku życia. Powód - bardzo niska saturacja (czyt. wysycenie krwi tlenem), ataki duszności, i niemożność spania na leżąco w domu. Na oddziale praktycznie cały czas na wąsach z tlenem. Od 2 lat diagnozowane, bez skutków - może dlatego, że ze względu na "dodatkowe obciążenia", czyli otyłość, dziecko się do sporej części metod diagnostycznych nie nadaje... Mimo "choroby" dziecko wygląda na dość zadowolone z życia. Wygląda też tak, że ludzik Michelina to przy nim anorektyk. Mamusia (wchodząca w szerokie drzwi bokiem) twierdzi, że to genetyka. Jej mama tak ma, ona tak ma, to i dziecko tak ma... Cóż, predyspozycja genetyczna ważna rzecz - ale nie najważniejsza :P szczególnie, ze połowa genów po tatusie, więc zakładanie z góry, że dziecko ma dokładnie te same geny co mamusia... Poza tym co wchodzimy, to dziecko coś ciamka. W jednej łapce herbatniczek w czekoladzie, w drugiej biszkopciki, a mamusia dokarmia jogurcikiem. A w pogotowiu czeka wysokosłodzony napój "na popitkę". Wchodzimy dość często, a zmienia się tylko rodzaj słodyczy.

Następnego dnia rano obchód z oficjelami, a bez rodziców. Nasza pani doktor referując "Michelina" wspomina, że zastanawiają się nad wysłaniem go do Centrum Zdrowia Dziecka, bo tu się możliwości diagnostyczne skończyły. Na co jedna ze starszych doktórek rzuca:
- E tam, cackamy się tylko, na dietę je trzeba! Schudnie 5 kilo, to od razu saturacja skoczy!
- Ale nie wiadomo, skąd ta niska saturacja.
- Jak mniej go będzie, to będzie miało jak klatki piersiowej używać, a nie jak teraz, że się ruszyć nie może... To albo się samo wyleczy, albo będzie można normalnie diagnozować.
- Tylko...jak to zrobić?
Wspólna myśl - odizolować mamusię. Ale to by chyba sądownie zrobić trzeba było, bo jakże inaczej? A mamusia wszystko w dobrej wierze robi i na sugestię zmiany diety malucha prycha z oburzeniem. I niby jaki sąd się odważy?
Rok później dziecko nadal było na oddziale - jeszcze grubsze.

środa, 27 lipca 2011

Przyjdzie koza do woza...

Wylądowałam na jednej z 3 największych w okolicy porodówek. Miałam być tam 1-2 dni, a potem przenieść się na następne oddziały, żeby zobaczyć, co się dzieje z pacjentkami po porodzie. Ze względu na "braki w kadrach" i szaloną liczbę położnic (oddziałowa z obłędem w oczach negocjowała wypożyczenie łóżka z kardiologii, bo nie miała gdzie położnic z łóżek porodowych przekładać, a następne do rodzenia w kolejce stały...) zostałam dłużej - pełny tydzień. I, jak to na praktykach bywa, rozmowy dyżurkowe różne, plany życiowe i zawodowe... Zostałam zagadnięta, jak mi się położnictwo i ginekologia podobają. Mając pod uwagą fakt, że od pytających zależało, czy spędzę na porodówce następny tydzień, czy przejdę na "połogi" i "gineksy", starałam się odpowiedzieć w miarę dyplomatycznie.
- YYY... wiem, że powinnam mieć pewną wiedzę z tego zakresu, żeby u pacjentek objawy rozpoznać, ale mnie do tego zupełnie nie ciągnie...
- Spokojnie, przyjdzie koza do woza! [i cała dyżurka w śmiech]
A ja głupia myślałam, że chodzi im o staż z położnictwa... Dopiero ciąża otworzyła mi oczy ;P

czwartek, 14 lipca 2011

Młodzian dumny i blady... z wypadku przy pracy

Na SOR-ze, i chirurgicznym, i ortopedycznym, najwięcej działo się zwykle popołudniami, gdy zaczynały się wypadki komunikacyjne i gdy ludzie, myślami już w domu, przestawali uważać przy pracy. Tego popołudnia był urodzaj na tych drugich właśnie. Jakoś tak pchali wszyscy kończyny w ostre rzeczy.

Niemal jednocześnie na korytarzu pojawił się Siwy Pan z dłonią owiniętą kawałkiem (zakrwawionej)szmatki, i Blady Młodzian, zabandażowany od czubków palców po łokieć, i asekurowany przez kolegę. "O kolejności przyjęć decyduje lekarz", ale żeby decydować, trzeba wiedzieć co się stało. Zatem - szybka rundka pytań: co, jak, kiedy, jak się czuje? Siwy Pan mówi zakłopotany, ze w sumie głupio mu nam głowę zawracać, ale sobie palce dwa pokaleczył jak regał montował, no i z drugą godzinę krew leci, to mu żona kazała przyjść. Blady Młodzian z dumą oznajmia, że ma ranę ciętą przedramienia od blachy, bo miał WYPADEK PRZY PRACY.
Siwy Pan (emeryt), mówi, że on poczeka, co tam jego skaleczenie, trzeba ratować dzielnego pracownika. Szybki rzut oka na "pokaleczone palce" i już wiadomo - RTG będzie potrzebne, i pobranie krwi na wszelki wypadek. Zatem Siwy Pan na RTG - "bo całkiem nieźle Pan te palce poharatał", a Młodzian do gabinetu.

Odwijamy, odwijamy, odwijamy... Młodzian opowiada, jaki straszny wypadek, blacha całym ciężarem na dłoń mu poleciała, a to taka gruba, 2 mm... Kurczę, miejmy nadzieję, że żadne ścięgna nie poszły, bo to jednak niesie ze sobą ryzyko, że mimo zszycia nie wróci do pełnej sprawności.
Ale odwijam, już do nadgarstka doszłam, a tu nigdzie kropli krwi.
Wreszcie! Jest! Rana cięta dłoni! Czyli skaleczony paluszek, takie może półcentymetrowe nacięcie...
- To trzeba zszyć, prawda?
- Nie, proszę Pana, tu wystarczy plaster.
- Ale przecież to wypadek przy pracy!! ( no tak, zwolnienie 100% płatne, a może by i z ubezpieczenia coś kapnęło?)
- Toteż wypis z SOR-u Pan dostanie, skoro już Pana zarejestrowali.

W ramach kompromisu nakleiłam panu "sticha", czyli taki niby-szew bez szycia, i w ten sposób udało się go pozbyć.

W tzw. międzyczasie Siwy Pan wrócił z RTG. No i niestety, palec wskazujący do przycięcia w połowie paliczka, a środkowy - cały paliczek.
- Mówił Pan, że regał montował?
- No tak, sam zaprojektowałem, i jedną deskę chciałem skrócić...
- Piłą tarczową, co?
- Ooo, a skąd Państwo wiedzą?

Tu już procedura standardowa, sala operacyjna (bo to amputacja), anestezjolog, ja na hakach, dr C. przycina:
- To Panu tak ładnie zaokrąglimy, żeby się Pan nie podrapał ;)
- To tak można? Ale fajnie! I jeszcze jeden paznokieć mniej do obcinania, zawsze mniej roboty :)

Po opatrzeniu całości i wypełnieniu papierologii pożegnaliśmy się miło, i Siwy Pan poszedł do domu - wykańczyć ten regał. Widać, bardziej uważał, bo już na SOR nie wrócił. A przynajmniej nie na naszym dyżurze...

// skoro widzieliśmy, że Starszy ma coś poważnego, a Młody prawdopodobnie nie, dlaczego najpierw zaopatrzyliśmy Młodego? Bo z Siwym Panem i tak nic by się nie dało zrobić bez wyników badań...

niedziela, 10 lipca 2011

Szpileczki...

Pierwsze zajęcia w prosektorium, jakkolwiek dość osobliwe, bardzo stresujące nie były. Wymagały sporego przygotowania z teorii, no ale na tych studiach - standard. Niemniej jednak zaczęło zbliżać się koło, i zrobiło się nieco mniej sympatycznie. Wiadomo - na ćwiczeniach za mało czasu, żeby wszystko wykuć, a przecież oprócz tego na inne przedmioty i wejściówki tez trzeba było się przygotować. Zaczęło się więc maksymalne skracanie snu. 3-4 h na dobę, to było minimum do funkcjonowania. Ale, jak nam poradził asystent, przed samym kolokwium należy się wyspać, żeby nie zasnąć podczas pisania odpowiedzi...

Koło praktyczne miało polegać na przyjrzeniu się preparatowi i szpilce w niego wbitej, a następnie wpisaniu w tabelę polskiej i łacińskiej nazwy tego "czegoś", z określeniem strony (np. dłoń lewa/prawa). A przynajmniej tak nam przed kołem powiedziano. Owe "szpilki" zdarzyło się nam widzieć na ćwiczeniach - stare igły do zastrzyków, z czasów gdy się takowe sterylizowało.

Zatem w wieczór przed kołem położyłam się spać już o 21. Wymęczona zasnęłam natychmiast, i do samego ranka śniłam koszmar... Przed moimi oczami pływały kończyny z wbitymi szpilkami, a ja nie mogłam zobaczyć, w co są wbite...Gdy już-już prawie się udawało, znikały i pojawiały się nowe. Ostatni, przy którym się obudziłam, był staw kolanowy, i szpilka wbita w jedno z więzadeł... a ja nie mogłam zobaczyć w które! Krzyżowe przednie? Krzyżowe tylne?

Blada i wymęczona udałam się w podziemia oczekiwać na kaźń. Moi koledzy również zastosowali się do rady asystenta, i spali dłużej, niż zwykle - widać to było gołym okiem, bo mniej byli bladzi i zieloni niż zazwyczaj. Byłam więc, nadal blada, dość dobrze widoczna w tłumie. Życzliwa dusza w postaci koleżanki M. zainteresowała się moim stanem:
- Co, tak długo kułaś? Mówiłaś, że się wyśpisz?
- Nie, całą noc mi się koszmary śniły... Szpilki... Powiedziałam, licząc na odrobinę współczucia. I doczekałam się... całego tłumu pytającego:
- A w co były wbite?!

sobota, 9 lipca 2011

Związek przyczynowy - ból karku, a zastrzyk domięśniowy

Jedną z milej wspominanych przeze mnie praktyk jest praktyka pielęgniarska po I roku. Generalnie człowiek zielony, bo co to jest, te 10 h zajęć z pielęgniarstwa i raz przećwiczone wkłucie? Jakby kazali pod mikroskopem tkanki poodróżniać, to i owszem. Ale takie "zwykłe" rzeczy?

Dzień pierwszy - egzamin z teorii u pielęgniarki oddziałowej. Zastrzyk domięśniowy, podskórny, śródskórny, zakładanie wenflonu, zasady podłączania kroplówki... Zdałam! Przekazana do dyżurki pielęgniarskiej. W ramach pokazywania "co, gdzie, jak i dlaczego" po raz drugi przeegzaminowana z teorii. Dziś - tylko patrzę.

Dzień drugi - pod czujnym okiem p.Ani przygotowuję i podłączam kroplówki, a następnie robię pacjentom zastrzyki domięśniowe (akurat z tych najbardziej bolesnych leków). Szczególnie jeden Pan się przejął, że taka "nowa" robi, a jego, biednego, cała pupa boli, bo to już drugi tydzień! Podaję więc najwolniej, jak się da, z 5 minut to trwało...

Dzień trzeci - po wczorajszym "egzaminie praktycznym" dziś kłuję praktycznie sama, p.Ania w tym czasie rozdziela tabletki. Podchodzę do Pana, który wczoraj (leżąc na brzuchu!) tak wytrwale patrzył mi na ręce, i pytam nieśmiało, czy go bardzo pośladek boli po tym moim wczorajszym zastrzyku.
- A wie Pani, że praktycznie wcale! Ale, coś mi się chyba stało, bo dziś mnie strasznie szyja boli... Wie Pani czy to po zastrzyku może być? Można coś z tym zrobić?
P.Ania:
-Tak, przestać się dziewczynie w dekolt gapić i normalnie głowę na poduszkę położyć!

środa, 6 lipca 2011

Spadło wam jakieś dziecko?

Jako, że staż ginekologiczno-położniczy odbywałam na tej drugiej części oddziału, zajmowałam się głównie paniami "po". Ciąża skończona, dziecko urodzone, wszystko fajno, można iść do domu cieszyć się życiem i maleństwem. Iść? Najpierw obowiązkowe 3 doby na oddziale. Tzn., jeśli z Mamą nic się nie dzieje, to Mama może wyjść wcześniej - na własne żądanie. Ale Maluch MA być 3 doby pod obserwacją neonatologów, i koniec! Ma to jak najbardziej swój sens, ale jakby nie w tym kwestia...
Ważne, że żeby para Maluch-Mama mogła wyjść, potrzebne są łącznie 2 wypisy. Decyzja o wypisach Mam zapada koło 8 rano, o wypisach dzieci - koło 10-11.
Często więc bywa tak, że dostajemy do zrobienia 10-15 wypisów Mam, lecimy je robić, a 3 godziny później telefon, że ta nie idzie, tamta nie idzie... Czyli tak zwanie "spada" (z wypisu), najczęściej z powodu dziecka. Czyli akurat tej pani dziś robić nie trzeba, co ma duże znaczenie jak akurat 20 usiłuje wyjść naraz.
Slangowe "spadanie" jest generalnie dość często używane - np. na chirurgii pacjent spada z rozpisu operacji, bo się nażarł schabowych z kapustą, co rodzinka przyniosła (a miał być na czczo!), ktoś spada z przyjęć na internę, bo nogę złamał, i tak dalej...
Akurat, w związku ze szkoleniami różnymi, mieliśmy nagromadzenie wypisów - jakieś 27 - więc informacja o choćby jednym mniej była na wagę złota. Widząc, że neonatolodzy są już po obchodzie, podeszłam po cichutku do kolegi P., który akurat tam pracował.
- Hej, spało Wam jakieś dziecko?
-??? (obłęd w oczach)na podłogę??(kolega znany dowcipniś)
- Serio pytam, mamy roboty od groma, więc chciałam wiedzieć, czy Wam jakieś spadło?
(jeszcze większa panika i niezrozumienie u kolegi P., ja zdezorientowana, bo już nie wiem, czy on żartuje, czy rzeczywiście nie wie o co pytam)
Pani Położna z Neonato się ulitowała nad naszym niezrozumieniem, i wyjaśniła koledze:
- Pani pyta, czy już wiecie, że jakieś dziecko nie wychodzi, bo ma złe wyniki.
A do mnie: - Wie Pani, jeszcze z godzinkę, zanim wszystkie wyniki spłyną, to do Państwa zadzwonimy.
- Dziękuję pięknie, to do widzenia Państwu!

Później we wspólnej dyżurce, kolega P. do mnie:
- Wiesz, jak tak spytałaś, to ja się na serio przestraszyłem, że jakieś upuściłem i mi trauma pamięć wymazała...

wtorek, 5 lipca 2011

Nie pytaj, jeśli nie chcesz znać odpowiedzi

Praktyki pielęgniarskie po pierwszym roku, Oddział Laryngologii. Wyjątkowo, dyżur nocny.
Większość pacjentów standardowa - ból ucha, złamany nos, konsultacje z innych oddziałów.
I gwóźdź programu: 4 latek, który "coś" sobie włożył do nosa. Rodzice poświecili latarką, "coś" zobaczyli, a że dmuchanie noska nic nie dawało, to zdecydowali (bardzo rozsądnie!) o przyjeździe na ostry dyżur.
Przygotowania: Tata trzyma chłopca na kolanach, żeby się nie poruszył w nieodpowiednim momencie; Pani Doktor z lampą stara się mniej więcej ocenić wielkość i kształt "cosia", żeby dobrać narzędzia; ja rozkładam ligniny, szukam zestawów narzędzi; Mama stoi z tyłu, żeby maluch ją widział i był spokojny.
Akcja właściwa:
- Lignokaina w sprayu! (wziernik już w ręku)
- Jest!
[psik, psik]
- Kleszczyki!
-Jest!
Iii... udało się! Po kilku minutach delikatnych manipulacji, żeby tylko żadnego naczynka krwionośnego nie uszkodzić (na granicy między przedsionkiem a jamą nosa jest splot Kiesselbacha, czyli mnóstwo małych, łatwo krwawiących naczynek), bo jak krew zaleje, to już nic nie widać... Wyciągnięta została zatyczka. Taka kulka z guziczkiem do wciskania, jaką się umieszcza na sznurkach przy kurtkach czy bluzach jako zabezpieczenie. Kulka duża, bo prawie centymetr średnicy. No, powiem szczerze, bardziej się jakiegoś orzeszka, albo tabletki, kółka od autka spodziewaliśmy. Czegoś mniejszego, w każdym razie.
Zapadła cisza. I wtedy Mama spytała zrezygnowanym głosem:
- Synu, jak tyś to zrobił?
- A tak! Zakrzyknął chłopiec radośnie i błyskawicznie wcisnął kulkę do drugiej dziurki.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Niech pan rzuci okiem...

Ćwiczenia praktyczne z anatomii, prosektorium znaczy. Już bliżej końca roku, więc udało się nam dojść do głowy (system jest taki - bierzemy daną część ciała, i kujemy wszystko hurtem - mięśnie, nerwy itp; kiedyś lecieli układami - same kości, same nerwy).
Jako wielki "rarytas" asystent pokazuje nam gałkę oczną, której pożyczenie wynegocjował od innego asystenta. Wiadomo, wypreparować trudno, ogólnie delikatne to takie... W całej uczelni z 10 mają. Mamy się obchodzić ostrożniej niż ze szkłem. Każdy po kolei przygląda się ze skupieniem, a zajęcia toczą się dalej.
Asystent zaczyna wyjaśniać straszliwie skomplikowany system unerwienia oka i okolic, co jest "współczulne", co "przywspółczulne", dlaczego jak się jednego oka dotknie to i drugie mrugnie... Pełen zapału rysuje na tablicy kolorowymi kredami zwoje nerwowe siakie i owakie, wszyscy patrzą i słuchają z zapartym tchem (wiadomo, koło niedługo!), gdy wtem okazuje się, że kolega J. zamiast stać razem z nami, i spijać słowa z ust Asystenta, opiera się o stół i z zadumą wpatruje w gałkę oczną.
Urażony Asystent: Panie Kolego, proszę tu rzucić okiem!
Kolega J. popatrzył na trzymane oko, popatrzył na Asystenta: Eee, jest Pan pewny, Panie Doktorze?

niedziela, 3 lipca 2011

Dzieci są uczciwe i prawdomówne (a potem dorastają)

Praktyki po drugim roku, Szpitalny Oddział Ratunkowy. Wyjątkowo-Izba Pediatryczna.
Wpada Mama w histerii, włos rozwiany, łzy na twarzy... Ciągnie za sobą chłopca na oko 3,5-4 letniego, nieco wystraszonego, ale generalnie bez niepokojących oznak.
- Ratujcie go!
- A co się dzieje?
- Połknął monety, o Boże, przecież on się udusi!! (chłopiec nadal stoi spokojnie, twarz zaróżowiona po biegu, rozgląda się po gabinecie - ładny, kolorowy mamy)
- A kiedy to było, co się potem działo? Jakie te monety i ile?
-Maciuś, powiedz Państwu!

[w tym momencie Mama odprowadzona na bok przez panią Pielęgniarkę, która tłumaczy, podając zimną wodę, że teraz dziecku będzie potrzebna opanowana, silna mama, i że już wszystko jest pod kontrolą]

I tu zaczyna się rzeczowy wywiad:
- Dzień dobry, Maciusiu, to jest Doktor Z., ja jestem Rylisa. Opowiedz proszę, co się stało.
- Bo na półce leżały takie małe pieniążki, i byłem ciekawy jak smakują, i wziąłem do buzi, ale twarde były, to połknąłem.
- I jak się potem czułeś? Kaszlałeś, wymiotowałeś, drapało Cię w gardle? A może duszno Ci teraz? (no, niby dzieciak w świetnej formie, ani trochę nie siny, ale to nigdy nie wiadomo...)
-Nie, dlaczego? Jakbym karmelka połknął.
-To my Cię teraz zbadamy, dobrze?
Mama spazmuje w kącie, chłopiec z zadowoleniem daje się osłuchać - obustronnie szmer pęcherzykowy - super. Ale na wszelki wypadek jeszcze szybki RTG przeglądowy jamy brzusznej, czy aby się gdzieś w przełyku nie zatrzymały (leżą sobie spokojnie w żołądku).
- A powiedz, dużo tych pieniążków było?
- Niee, ja tylko takie 2 różne wziąłem, jeden żółty, a potem szary, żeby zobaczyć czy inne będą.
(hmm, cały żółty, to największy to 5 groszy, nie tak źle)
- Ten szary, powiedz... To taki duży, czy raczej mały był?
-Tam było 10 napisane ( o_O już zna cyferki!), specjalnie mały wziąłem, bo za te duże to można więcej w sklepie kupić...
Reasumując - dziecko jakieś 2 godziny temu połknęło maksymalnie 15 groszy, czuje się dobrze. Tylko... chciało być uczciwe. Więc się Mamie przyznało, że to jego wina, że znikły. A Mama - spanikowała. Czyli dziecko w porządku, tylko z Mamą trzeba coś zrobić.

- Proszę Pani, nie ma powodu do niepokoju, proszę, tu są papiery, tu jest zdjęcie, możecie Państwo spokojnie wrócić do domu, Maciusiowi nic nie grozi.
- Ale on ma monety w brzuchu!!
- No właśnie, w brzuchu, a nie w płucach...
- Musicie coś z tym zrobić!!
... Koniec cierpliwości. Pod drzwiami tłum pacjentów, Mamie od godziny tłumaczone co i jak.
- Możemy go rozciąć. Tego Pani chce? Bo jak chodzi o te 15 groszy, to mogę Pani ze swojej kieszeni dać. Monety są w żołądku, i jak wszystko co do niego trafiło, wyjdą dołem. Niech Pani zagląda do nocnika przez kilka następnych dni, w końcu je Pani znajdzie.
[gwałtowne otrzeźwienie Mamy]
- A.. to my bardzo dziękujemy. Maciusiu, powiedz Państwu do widzenia.