piątek, 12 sierpnia 2011

Poród rodzinny

Dyżur na porodówce w ramach zajęć z ginekologii i położnictwa. Ja lekko przerażona, że to co zobaczę zniechęci mnie do dzieci, kolega - że zniechęci go to do kobiet.
Na Izbie łącznie 3 Panie, każda przyszła o innej porze, ale rodzić zaczęły oczywiście w odstępach 15 minut ;)
My już wcześniej umówiliśmy się z jedną z nich, że będziemy przy porodzie - argument, między innymi, że możemy im zrobić ładne zdjęcie rodzinne na koniec. Dodatkowo, Pan zapierał się, że on ABSOLUTNIE nie ma zamiaru być przy porodzie, jak tylko się zaczną zbliżać skurcze parte, to on wychodzi. Powiem szczerze, podzielałam jego poglądy, tzn. niby na co komu facet w takich chwilach? Jak kobieta cała czerwona, rozczochrana, jęcząca z bólu? A jak będzie miała ochotę poprzeklinać? Albo mąż jakiegoś urazu psychicznego dozna?

Czekanie na "końcówkę" trochę zajęło... Pan więc chodził razem z Panią po korytarzu, pilnował, gdy ćwiczyła na piłce, masował krzyż...
I wreszcie się zaczęło! Pani na łóżko porodowe, a Pan... zamiast za drzwi jak deklarował, chwyta Żonę za rękę, cały przejęty jękiem, jaki się jej wyrwał. Nie minęło wiele czasu, jak było "po wszystkim". Pan nagle zrobił się tak entuzjastycznie nastawiony do przecinania pępowiny (a wcześniej nie chciał o tym słyszeć), że trzeba go było przytrzymać, bo nie miał rękawiczek! Poleciał też zaraz za położną do mierzenia i ważenia, zostawiając Żonę... I tu w końcu przydaliśmy się my ;) podaliśmy wodę, otarliśmy czoło... I polecieliśmy wypełniać papiery ;P

Wychodząc po dyżurze, widzieliśmy, jak Pani sobie spokojnie spała na sali poporodowej, a Pan wpatrywał się z uwielbieniem w oczach na przemian w Żonę, i w trzymane na rękach maleństwo. I tak sobie pomyślałam, ze może ten poród rodzinny to jednak nie taka zła rzecz...

0 komentarze:

Prześlij komentarz